Ocean pozwala poczuć wolność
Treść
Rozmowa z kapitanem Romanem Paszke, wybitnym polskim żeglarzem i konstruktorem
W  lutym wyruszy Pan na wyczekiwany samotny rejs dookoła Ziemi ze Wschodu  na Zachód, a wcześniej, bo już na początku stycznia, weźmie Pan udział w  próbie bicia rekordu świata na trasie Wyspy Kanaryjskie - Guadalupe.  Skąd ten pomysł?
- Zgłosiliśmy taką chęć do WSSRC (Światowej  Organizacji Żeglarskich Rekordów Prędkości), ona wyznaczyła konkretne  trasy, a my wybraliśmy najbardziej korzystną dla siebie (zależy mi, aby  pod koniec stycznia, najpóźniej na początku lutego, być w jednym z  portów francuskich, czyli w okolicy linii startu do samotnego rejsu).  Popłyniemy jednym ze szlaków, którymi wieki temu Krzysztof Kolumb udawał  się do Ameryki. Próba pobicia rekordu będzie jednym z najważniejszych  etapów przygotowań do mojej wyprawy. Będziemy mogli sprawdzić wszystkie  urządzenia, których użyję, a co dla mnie jest szczególnie ważne, w  drodze powrotnej przetestujemy autopiloty, wykonujące czynności za  sternika. Dlaczego tylko w drodze powrotnej? Bo w przypadku rekordów  załogowych używanie autopilotów jest zabronione, trzeba sterować samemu.  
W obu wyprawach popłynie Pan jednym z najszybszych, jeśli nie najszybszym, katamaranem na świecie.
-  Najszybszym nie, ale jednym z najszybszych wielokadłubowców z  pewnością. Na całym świecie jednostek osiągających podobną lub większą  prędkość jest kilkanaście. W tej chwili do próby pobicia rekordu  załogowego czeka maxi-trimaran Banque Populaire, największy i najszybszy  wielokadłubowiec świata, którego prędkości są wręcz oszałamiające.  Trasę z Nowego Jorku do Europy pokonał w czasie trzech dni i 15 godzin,  co wydaje się nieprawdopodobne. Ale to jednostka najwyższej Dywizji 1.,  my jesteśmy z Dywizji 2. Z drugiej strony nie musimy mieć kompleksów,  Renault eco2 - pod taką nazwą przystąpimy do najbliższego rejsu - osiąga  ponad 70 km/ha na godzinę, czyli też niemało. Choć został zbudowany  gołymi rękami, przypomina - jak ktoś kiedyś powiedział - pływające  laboratorium nafaszerowane supernowoczesną techniką. Mimo to nadal  samemu trzeba stawiać i zrzucać żagle, regulamin jest bezlitosny. 
W jakim czasie ma Pan nadzieję ustanowić pierwszy z rekordów - załogowy?
-  Przewidywany czas to osiem-dziewięć dni. Wiele zależy od siły i  kierunku pasatów, regularnie wiejących w tamtym rejonie. W najbardziej  korzystnych okolicznościach mamy szansę pokonać trasę nawet w siedem  dni, ale naprawdę musielibyśmy mieć sporo szczęścia. 
Można na jakiejś płaszczyźnie porównać obie te próby - załogową i samotną?
-  W obu zostanie użyty ten sam katamaran, choć pod inną nazwą (śmiech). A  poza tym wręcz nie sposób szukać podobieństw. W przypadku rejsu  załogowego będziemy cały czas płynąć w jednej strefie klimatycznej,  tropikalnej. Nie spotkamy silniejszych wiatrów niż sześć, góra siedem w  skali Beauforta. Natomiast podczas mojej samotnej próby minę czternaście  stref klimatycznych, trzy przylądki: Horn, Leeuwin i Dobrej Nadziei.  Popłynę w warunkach iście ekstremalnych, dotrę do najdzikszych zakątków  Ziemi. W rejonie choćby tylko Wielkiego Oceanu Południowego często  występują sztormy, permanentnie wieje silny wiatr, a najmniejsze fale  przekraczają pięć metrów. Zazwyczaj są dużo wyższe. Dlatego rejs na  Zachód nazywa się Global Challenge. Jak dotąd tylko pięciu żeglarzom  udało się tę trasę pokonać. Rekord wynosi 122 dni, a dla porównania  podam, że rejs na Wschód - tylko 57. Tyle że tu jest pod wiatr, a tam z  wiatrem. Zakładam, że przy najkorzystniejszych warunkach próba zajmie mi  co najmniej trzy miesiące. 
Co będzie dla Pana największym wyzwaniem?
-  Trudne warunki pogodowe i psychika. Będę sam, zdany tylko i wyłącznie  na siebie. Nie będę mógł liczyć na jakąkolwiek pomoc. Proszę pamiętać,  że w przypadku awarii nie dotrze do mnie helikopter. Samolot owszem,  lecz nie wyląduje... 
A sen?
- Kontrola snu jest jednym  z kluczowych elementów, ale to kwestia wprawy. Człowiek jest w stanie  wytrenować absolutnie wszystko. Śpi się bardzo krótko, od kilku do  kilkunastu minut, tyle że często. I prawdę mówiąc, w ciągu doby swoje  odeśpię, nawet pięć, sześć godzin. 
Jak traktuje Pan samotną wyprawę? Jako próbę mierzenia się z sobą, naturą...
-  Mówiąc chłodno i rzeczowo - całkiem normalnie, bo to jest mój zawód.  Odkąd sięgam pamięcią, startuję w regatach i próbach bicia przeróżnych  rekordów. Dlatego ten rejs potraktuję jak jeszcze jedno wyzwanie. 
Bez romantycznej otoczki?
-  Bez. Oczywiście, odchodząc trochę od tematu, samo pływanie ma w sobie  dozę romantyzmu i jest czymś wyjątkowym i pięknym. Zmieniają się  technologie, jednostki, materiały, z których się je buduje, ale nie  zmienia się jedno - morza i oceany. To one dają poczucie wolności,  niewysłowione, wspaniałe. Za czasów komuny, zniewolenia, jak człowiek po  długich staraniach otrzymywał zgodę i mógł wypłynąć daleko w morze,  czuł się, jakby otworzył zamknięte okno na świat. Dosłownie i w  przenośni. Stawał się prawdziwie wolny. I to się chyba nie zmieniło, bo w  każdym człowieku drzemią podobne pragnienia. Dziś wielu młodych ludzi  nie docenia tego, co mamy, zapomina o przeszłości. Nie docenia swobody  na granicy, wolności przemieszczania się. Tymczasem moje pokolenie  dojrzewało w zupełnie innych warunkach. Żeglarstwo mnie i wielu moim  przyjaciołom dawało przestrzeń, wolność - i to się nie zmieniło. Poza  tym ocean jest chyba jedynym miejscem, w którym człowiek zdaje sobie  sprawę z tego, że Ziemia naprawdę jest kulą. Kiedy się płynie z półkuli  północnej na południową, to z jednej strony można oglądać chowającą się  za horyzontem Gwiazdę Polarną, a z drugiej wznoszący się Krzyż Południa.  Piękne. Niesamowite. 
Jak wyglądały przygotowania do samotnej próby?
-  Prowadzę taki tryb życia, aby bez przerwy być przygotowanym do  żeglowania. Oczywiście przed samym rejsem wzmacniam trening  wytrzymałościowy i kondycyjny, dużo więcej pracuję przy łódce, sprawdzam  każdy element. Kiedy się płynie, nie ma miejsca i czasu na  najdrobniejsze błędy. 
Kontakt ze światem?
- Oczywiście  stały. Będę miał telefony satelitarne, Inmarsat przenośny i  stacjonarny, za pomocą którego będę mógł prowadzić korespondencję,  odbierać maile, trzy Irydium - stacjonarne po obu burtach i jeden na  pasku, przy sobie. 
Samotny rejs będzie największym wyzwaniem,  z jakim dotychczas się Pan zmierzył? Takim Mount Everestem albo nawet  Koroną Himalajów?
- Wie pan, przy całym szacunku i wielkiej  pokorze dla gór i himalaistów, na Mount Everest weszły już tysiące osób,  a świat na Zachód opłynęło pięć. Trudno mi porównywać skalę trudności,  bo się nie wspinałem, ale te liczby chyba coś mówią. Nie chcę oczywiście  wyjść na bufona, oba światy - gór i oceanów, są fantastyczne,  niebezpieczne i szalenie ciężkie. Samotna wyprawa będzie największym  wyzwaniem w mojej karierze. 
Życzę zatem powodzenia i dziękuję za rozmowę.
Piotr Skrobisz
Nasz Dziennik 2010-12-22
Autor: jc